środa, 16 grudnia 2015

piętnastka

wrzesień 2015, Amsterdam

     Sophie cztery dni po swoich narodzinach przeszła pierwszą operację na serduszku. Na szczęście zakończyła się ona pomyślnie. Pozostawiono ją w śpiączce farmakologicznej, aby wszystko na spokojnie mogło się zagoić. Serce mi się kroiło na widok jej malutkiego ciałka, otoczonego wieloma rurkami i różnymi aparaturami, które miały jej pomóc przeżyć. Chciałam wziąć ją na ręce, dotknąć, ale nie mogłam. Mimo moich najwyższych pragnień.
     Przesiadywałam obok jej inkubatora cały czas, nie licząc tych godzin, kiedy to pielęgniarki mnie wyganiały, mówiąc, że czas wizyt dobiegł końca. Vik pojawiał się wtedy, kiedy tylko mógł, sam często też mnie zabierał do domu, abym chociaż chwilę mogła spędzić z nim, w samotności, we dwoje, jak chociażby pół roku temu. Próbował wszystkiego, aby nasze życie bylo chociaż w połowie normalne.
          - Chodźmy do kina - powiedział, gdy spędzaliśmy wieczór w zaciszu domu. Pielęgniarki miały przykazane, aby dzwonić wtedy, kiedy z małą będzie gorzej. Raz to zrobiły... O raz za dużo. Odczuwałam okropne wyrzuty sumienia, że nie mogłam być przy niej cały czas... - Cath.
          - Jasne, możemy pójść - odpowiedziałam, gdy się ocknęłam. 
          - Nie denerwuj się, lekarze mówili, że jak wszystko dobrze pójdzie to za miesiąc mała już będzie z nami.
     Z każdym dniem było minimalnie lepiej. Miminalnie. Niestety, nie można być pewnym, czy to utrzyma się dłużej niż przez kilka tygodni.
     Podszedł do mnie i czule mnie objął. Wtuliłam się w niego, był moją ostoją, pomagał mi trzymać się w pionie, nie wariować. Podziwiałam w nim to, że mimo tego wszystkiego potrafi radośnie zacząć nowy dzień, dostrzec radość we wszystkim, nawet w burzy, której panicznie się boję. Moje osobiste słońce, wieczny optymista.
     No i poszliśmy do tego kina. Był to kolejny przyjemnie spędzony wieczór, mimo tego wewnętrznego strachu o dziecko. Po kinie jeszcze zjedliśmy coś tuczącego na mieście i wróciliśmy. Od porodu przestałam zwracać uwagę na to co jem, ale mój aktualny tryb życia nie pozwolił mi tego zmienić. Nie pasowało mi to, no ale cóż, nie mogę wszystkiego pogodzić...

          - Cześć, Cath - powiedziała Sara, matka Jose, który leżał obok naszej małej. Urodził się jedenaście tygodni przed terminem i dzielnie walczył o przeżycie. 
          - Hej, już jesteś? - wzięłam do ręki styropianowy kubek z kawą, upiłam łyk napoju, po czym znów postawiłam go na stoliku. Ciało momentalnie się rozgrzało i ożywiło.
          - Tak, niedługo mały wychodzi... A jak z Sophie? 
          - Jeszcze miesiąc. Jak dobrze pójdzie... - w drugiej części wypowiedzi głos mi się załamał, jakby przeczuwało, że coś się stanie. Mimo dobrych opinii lekarza się bałam, chociaż próbowałam ukryć to uczucie... 
          - Nie martw się - położyła dłoń na moim ramieniu. - Na pewno się jej uda, spójrz tylko - skupiłam się na inkubatorze. Mała leżała, dalej pogrążona w śpiączce. Już niedługo ją wybudzą... Już niedługo, w przeciągu najbliższych dni. - Jest silna, widzisz, że to wytrwała. Wytrwa też kolejne i będzie się bawić z moim Jose, zobaczysz - uśmiechnęła się, ściskając mnie delikatnie. 
          - Jasne. 
          - Głowa do góry! - kąciki jej ust uniósły się jeszcze wyżej. Nie mogłam nie zareagować i mimowolnie uczyniłam to samo. 
     Tuliła mnie w ciszy, przerywały ją tylko pikania aparatur, które nagle przerodziły się w przeciągły dźwięk.. Serce mi stanęło, gdy podnosiłam wzrok, wewnętrznie prosząc, żeby to nie było od aparatur małej...
          - Cartherina... - załkałam, widząc lekarzy w ekspresowym tempie otaczających inkubator Sophie. Przeciągły dźwięk maszyny wrył się w mój mózg, powodując nasilający się potok łez. Cierpiałam i to nie tylko wewnętrznie. Wtuliłam się mocniej w Holenderkę. 
     Medycy dzielnie walczyli o jej życie, nie poddawali się. Też próbowałam tak zrobić, być tej dobrej myśli...
     Sara do mnie coś mówiła, ale nie potrafiłam usłyszeć, co to było... Nie potrafiłam się skupić na niczym innym, tylko na maleństwu, które uparcie próbowało się nie poddać.
     Jej dłonie gładziły mnie po ramionach, a wargi non stop wydawały z siebie słowa, które nawet do mnie nie dochodziły, dopóki piskliwy dźwięk nie zamienił się ponownie w pikania. Kolejne najgorsze chwile...
     Łzy rozpaczy zamieniły się w łzy szczęścia. Saturacja powróciła na poprzedni tor. Kobieta ścisnęła moją chłodną dłoń, jednocześnie ją pocierając, próbowała chyba mnie rozgrzać.
          - Boję się - szepnęłam, dotykając opuszkami palców szyby oddzielającej mnie od dziecka. Leżała na pleckach, dalej za nią oddychały aparatury. Przez jej klatkę piersiową przebiegała pionowa linia, blizna po operacji.
          - Nie bój się - powiedział Viktor, obejmując mnie w pasie. Niby kiedy się zjawił? - Wytrwa to, zobaczysz. 
          - Ja już nie mam siły, poddam się. Nie podołam jako jej matka. 
          - Nie mów tak! Nawet nie wiesz jak te słowa bolą. Poradzimy sobie, słyszysz? - złapał mnie za policzki i spojrzał w załzawione oczy. W jego zobaczyłam strach, ale i miłość. A miłość jest w stanie dokonać cudu. - A Sophie przejdzie przez to wszystko. 
     Byłam słaba. Jestem słaba, nie dam rady. Poddaję się z każdą chwilą walki o jej zdrowie. Jak on ze mną wytrzymuje?
          - Wiem, że jest ciężko. Ale czasem trzeba się zmierzyć z czymś, co wydaje się nie do pokonania, aby przejść przez to. 
     Lekarz nas uspokajał, że ponowny atak nie powinien mieć miejsca i że w tym tygodniu jeszcze wybudzą małą ze śpiączki. Pytanie tylko, czy wszystko pójdzie dobrze... 

pierwszy października 2015, Amsterdam

     Siedziałam w sali, przyglądając się mojemu aniołkowi. Jej klatka piersiowa unosiła się i opadała w równym tempie, rączki zaciskały się w piąstki.
     Swoją pobudkę zaabsorbowała donośnym płaczem. Wzruszenie ścisnęło moje serce, pierwszy raz usłyszałam jej płacz. Niemal natychmiast zjawiła się pielęgniarka, która spojrzała na mnie.
          - Chce pani ją wziąć? - potaknęłam jej, a ona z uśmiechem otworzyła szybę i delikatnie ją uniosła, aby nie rozerwać rurek łączących jej ciałko ze sprzętem. 
     Stanęłam obok kobiety, po chwili już trzymając maluszka. Jej tkliwienia cichły, gdy moje ramiona delikatnie ją kołysały. Zielone oczka patrzyły się na mnie, a jej usteczka ułożyły się tak jakby na kształt uśmiechu. Nareszcie. Po dwóch miesiącach od jej pojawienia się na świecie poczułam jej słodki ciężar na rękach. Była strasznie leciutka i delikatna, ale nie bałam się. Chęć i pragnienia poczucia jej wygrało ze wszystkim.
     Po moich policzkach pociekły łzy. Chyba znalazłam siłę, aby walczyć o to wszystko, aby się nie poddać i nie upaść. Moją małą Sophie, centrum mojego świata.


_____________________
dzień dobry w osiem dni przed świętami! :) 
Sophie żyje i jak widać, jest z nią...zmiennie. spokojnie, też to przeżywam, jak to piszę XD muszę chyba ogarnąć moją wenę, bo rozdziały pisane naprzód znów się kończą... chwała bogu, ze to prawie święta XD chociaż nie, cofam, muszę się uczyć z historii i niemieckiego (ups? durna maturka, która jest za rok)
do zobaczenia w piątek u Ivana!

5 komentarzy:

  1. Kuhva zawał. Wbijam ci na chate jak jeszcze cus odjebiesz. Czekam na kolejny ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. boże, już się przestraszyłam że z maleńką coś nie tak!
    ale na szczęście, wszystko się ustabilizowało ;;
    czekam nn!

    OdpowiedzUsuń
  3. Domiś nie rób mi tak więcej!! :'((((
    Łzy lecą po moich policzkach i nie potrafię się uspokoić :((
    Biedactwo :((
    Vik ideał ❤ (nie skończę z tym xd)
    Piękny ❤
    Czekam na kolejny miś ❤

    OdpowiedzUsuń
  4. Szykuj herbatę Mała! Wbijam do Ciebie! :D XD
    Biedne maleństwo, niech ona wyzdrowieje, bo mi tak smutno jak oni wszyscy są tacy smutni :<
    Rozdział świetny!
    Czekam z niecierpliwością na kolejny! <3

    OdpowiedzUsuń
  5. Popłakałam się :( Mała Sophie jest dzielna i cieszę się, że ma w sobie tak dużo siło, aby walczyć. Oby i mamusia się teraz nie poddała..
    Czekam na nowy rozdział!

    OdpowiedzUsuń